Romantyczność

Zglisz­cza. Ta­kie już pra­wo wy­ra­stać z po­pio­łów.
Wiatr roz­rzu­ca kwia­ty przej­rzy­ste jak szkło.
Po­daj ręce, ko­cha­na, któ­re ku temu są,
by się za­my­kać jak koło.
O lasy nie­wi­dzial­ne, knie­je, co się chy­lą,
i od­dech ich na ustach, i u po­wiek szept:
Wiesz, miła – po tych gru­zach, co prze­ro­sły gniew,
bę­dzie­my du­chów chwi­lą.
O, bo sły­chać mu­zy­ki i nie ta­kie,
któ­re we flet­ni gra­jek przy­no­si i gra,
to od tar­cia skrzy­deł, to gdy po rze­ce kra,
któ­re do­pie­ro koń­czą się pta­kiem.
Nie trze­ba śnić, aby uj­rzeć pło­mień w ob­ło­ku,
a gdy zo­ba­czysz dło­nie bez ra­mion – też nie sen.
Krą­że­nie jak po­czy­na­nie i łuny pęd
i wi­dać tak wy­raź­nie jak twarz w po­to­ku.
Ta­kie już pra­wo nam ro­snąć czy gi­nąć,
sok wpro­wa­dzać w spa­lo­ne ło­dyż­ki ciał,
gdy przy nas duch. A ja wi­dzia­łem: stał
nad nie­obe­schłą kształ­tu gli­ną.
Bo w ro­śnię­cie na­ocz­ne uwie­rzyć czym jest,
gdy się tak prę­ży i zo­rza wsta­je nad nimi?
Oto twa gło­wa na pier­si i czu­ję ser­ca łez,
w każ­dej z nich anioł ukry­ty – nim spad­nie.
24 III 42 r.

Skip to content