Młodość

Tak ogar­nia­my te lata, a one
jak ło­dyż­ki strze­la­ją­ce pod grad.
w żół­tym bla­sku jesz­cze zie­lo­na
dłoń się prę­ży jak kwiat.
Ach, jak w pę­dzie na ru­ma­ku, co szu­mi,
ta­kie ru­ma­ki są – jak ulew maszt.
Jesz­cze sło­wa, któ­re sie ro­zu­mie:
speł­nia się pierw­szy raz.
Jesz­cze cia­ło i Bóg co­raz nowy,
i du­chów głos u cięż­kich po­wiek,
i rze­ki, gdzie jak fale – gło­wy,
i gdzie umie­ra czło­wiek.
To, co po­zna­ne, cierp­ki owoc,
co w siwy po­rost zmie­nia wzrok,
co w ka­mień zmie­nia. Mar­mu­ro­we
ob­ło­ki kła­dzie w noc.
I to, co zbrod­nią jest, jak wbi­ty
na szpil­kę rudy chrząszcz,
co sty­gnie w bólu i gra­ni­tem
zo­sta­je w śnie jak głos.
I to, co mi­łość: tra­wa rwa­na
gar­ścią, aż try­śnie żywy sok,
mar­twie­je jesz­cze nie do­zna­na,
przy­ro­sła krwią do ob­cych rąk.
I nim się kształt ustoi peł­ny
for­mą, choć w krzyw­dzie – pięk­ną,
pło­mie­niem w domy, na twarz heł­mem
cień ru­nie, aż ko­lum­ny pęk­ną.
I nim unie­siesz, nim usto­isz,
bę­dziesz jak dziec­ko, co się boi,
roz­po­zna­ją­cy kształt.
I już się sta­niesz. Prze­bu­dzo­ny
drze­wem w zmierz­cha­nie na­chy­lo­nym,
u mar­twych si­nie­ją­cy skał.
ma­rzec 42 r.

Skip to content